Z małym opóźnieniem, wynikającym głównie z braku czasu na pisanie, oraz sporej ilości innych wydarzeń, zabrałem się wreszcie za stworzenie krótkiej relacji z bardzo ciekawego wyjazdu, który miał miejsce w dniach 26-29 września. Wtedy to grupka piwowarów udała się w stronę Giżycka, skąd, wraz z kilkoma beczkami i skrzynkami piwa, wyruszyła na dość osobliwy, ale bardzo wesoły rejs po mazurskich jeziorach…
zdjęcia: D. Jochman i B. Nowak
Przygoda rozpoczęła się w przystani Łabędzi Ostrów, nieopodal Giżycka, skąd wyczarterowanym jachtem Antila 27, o rockowo brzącym imieniu Budgie, wyruszyliśmy na jezioro Kisajno. Załogę jachtu stanowiło 5 osób: kapitan i organizator Andrzej Gałasiewicz (vel Wybierz foka! – minibrowary.pl), młodszy sternik i pokładowy kucharz Mirosław Gałka (vel Krasnal – główny piwowar Olbrachta), oraz trzech majtków żłopiących piwo i potykających się o liny, zdobywajacych swoje pierwsze marynarskie szlify: Krzysztof Juszczak (Józek – Złoto Olbrachta, White Summer), Dominik Jochman (Olaf vel Bartek – autor etykiet Olbrachta), oraz autor niniejszego tekstu, Bartosz Nowak (Bitwa o Anglię i Gorycz Tropików). Trzeciego dnia dołączyła do nas jeszcze urocza i tajemnicza Jadwiga (pragnie zachować anonimowość), ale obrażona za przedmiotowe traktowanie, szybko udała się na dziób, gdzie spędziła resztę rejsu.
W pierwszy dzień wiatry nam sprzyjały, więc odbyliśmy kawał dobrej żeglugi. Ogólnie pogoda, jak na jesienną porę na jeziorze, była wspaniała przez cały czas rejsu, chociaż były momenty, że czapka, rękawiczki (za cztery czterdzieści), dwie pary skarpet, spodni, swetrów i kurtka nie wystarczały.
Przez jezioro Łabap wpłynęliśmy na jezioro Dobskie, gdzie mogliśmy podziwiać Wyspę Kormoranów. Po opłynięciu jeziora i przerwie obiadowej, wąskim kanałem wpłynęliśmy późnym popołudniem do Sztynortu, gdzie spędziliśmy pierwszą noc, wraz z innymi żeglarzami grając i śpiewając do późnych godzin nocnych, racząc się przy tym pysznym blondem Józka.
Pobudka była bolesna i mroźna, gdyż w ferworze zabawy zapomnieliśmy włączyć ogrzewanie na łodzi, a ja na domiar złego nie wyjąłem z plecaka śpiworka. Jednak parę łyków resztek blonda i Śmietanki Toruńskiej szybko mnie rozgrzało i odświeżony, wraz z kolegami mogłem kontynuować wyprawę.
Ze Sztynortu wyruszyliśmy na jezioro Dargin, i około pory obiadowej dopłynęliśmy do Pieczarek – bardzo malowniczej, pustej i spokojnej przystani, niedaleko której znajdowała się górka z polaną i kamiennymi kręgami, z której roztaczał się przepiękny widok na całą okolicę. Pogoda była słoneczna, więc zabawiliśmy tam dość długi czas, racząc się pszenicą, cykając słitfocie i oczywiście dyskutując o pierdołach najważniejszych problemach współczesnego wszechświata. W drodze na łódź szybkie grzybobranie, potem jak zwykle nieudany połów, obiadek i czas na dalszą eksplorację. Niestety Pieczarki pożegnały nas nieprzyjemną ulewą.
Po kilku godzinach żeglugi dotarliśmy do Mamerek – bardzo przyjemnego i zacisznego miejsca przy jeziorze Mamry, gdzie mieliśmy spędzić drugą noc. Była to urokliwa zatoczka z keją i małą żółtą budką, w której urzędował gospodarz przystani. Niedaleko od brzegu było palenisko z przygotowanym dla nas drewnem, ławeczki stolik i nawet na wypadek ulewy – daszek. Zupełna odmiana w porównaniu do poprzedniego wieczora, gdzie mieliśmy do dyspozycji całe zaplecze sanitarne, restaurację, sklepy i sporo towarzystwa. Drugi wieczór i noc spędziliśmy na łonie natury, we własnym towarzystwie, przy ognisku, pieczonych kiełbaskach i piwie. Atmosfera i rozmowy typowo męskie, nie wdając się w niepotrzebne szczegóły, muszę przyznać, że ten wieczór wspominam najlepiej. Noc również przyjemna, bo tym razem było już i ogrzewanie i śpiworek. Trochę jeno kiełbasa mi zaszkodziła, ale w niczym to nie ujmuje piękna tamtej nocy.
Trzeci dzień żeglugi to jezioro Mamry i jezioro Święcajty, przy którym znajduje się cmentarz wojskowy. Tam też miała miejsce pewna zabawna sytuacja. Wyobraź sobie, że siedzisz z kumplem na ławce w odludnym miejscu, na pagórku z widokiem na jezioro i popijasz piwko. Wokół nie ma prawie żadnej żywej duszy, bo i wdrapać się na tę górkę nie jest łatwo. Wtem z za zakrętu wyłania się pięciu podchmielonych gości, niosących 30 litrowy KEG wypełniony piwem i z uśmiechem na twarzach zmierza w twoją stronę. Ile wynosi prawdopodobieństwo, że coś takiego może ci się przytrafić? Nie muszę już chyba opisywać min tych dwóch nieznajomych kolegów (pozdrawiam!), kiedy podeszliśmy do nich z naszą beczką. Widok bezcenny. 🙂
Po dość długim posiedzeniu i kilku kufelkach wypitych wraz z tymczasowymi towarzyszami, z gardłami zdartymi od śmiechu i oczami czerwonymi od łez udaliśmy się na obiadek, aby po paru kolejnych godzinach żeglugi dobić do największego portu, na główną imprezę wieńczącą nasz rejs.
Impreza była spora. Duża scena z zespołem rżnącym szanty, że hej, wielkim ogniskiem, sporą ilością budek z jedzeniem i mnóstwem, mnóstwem żeglarzy. Zabraliśmy wszystkie nasze KEG-i jakie jeszcze mieliśmy i poszliśmy rozkręcić zabawę. Trzeba obiektywnie przyznać, że byliśmy gwiazdami wieczoru. Kilku gości z kilkoma kegami świetnego piwa przywołało uśmiech na twarze wielu zmęczonych żeglarzy, i tylko okoliczni sprzedawcy piwa, nie wiedzieć czemu, łypali na nas spode łbów.
Pobudka dnia ostatniego, to jeden z gorszych momentów w moim życiu. Skacowany, poobijany i piekielnie zmęczony zbierałem się do wstania kilkadziesiąt minut. Udało mi się tego dokonać dopiero po odpłynięciu z portu, więc od razu trzeba było łapać za liny. Na szczęście kilka minut na świeżym powietrzu na środku jeziora zrobiło swoje i do końca wyprawy jako tako przeżyłem.
Do portu macierzystego dobiliśmy przed godziną 12.00, a stamtąd już tylko do samochodu, kilka godzin ciężkiej podróży i późnym wieczorem znalazłem się z powrotem w domu.
Powiem tak, jeśli ktoś się zastanawia, czy zacząć bawić się w żeglowanie, odpowiadam – zacząć. To naprawdę świetna sprawa. Ja też się zastanawiałem, ale po tym rejsie nie mam już żadnych wątpliwości, że w najbliższym czasie zrobię sobie patent żeglarski. Atmosfera na jachcie, obcowanie z mazurską naturą i żeglarska przygoda to niezapomniane przeżycia. Załoga trochę leniwa, do roboty się zbytnio nie paliła, ale za to piwo piła nomen omen zawodowo.
Dzięki wielkie dla towarzyszy wyprawy, dla Andrzeja za dzielne dowodzenie i ciągłe średnio skuteczne sprowadzanie nas do porządku, dla Mirka za pyszne jedzonko i piwko, dla Józka za piwko i Jadzię, dla Dominika za zdjęcia i świetne okolicznościowe koszulki, a tak ogólnie, za świetną atmosferę, kupę śmiechu i zajebistą zabawę! Panowie, ja Was bardzo za to szanuję. 🙂 Mam nadzieję, że w przyszłym roku powtórzymy tę akcję, w tym samym, a nawet szerszym towarzystwie, bo skoro to był pierwszy rejs, to nie ma bata, musi być też i drugi. Wchodzisz Andrzeju! 🙂
P.S. Jeśli ktoś odnosi wrażenie, że któreś fragmenty, dygresje wydają się nie w pełni zrozumiałe, lub niedopowiedziane, to trudno. Jak to mawiali staropolscy żeglarze: What’s on boat, stays on the boat! 😉
Tatuś pożałuje że ukuł mamusię. Panowie, piękna historia, piękne chwile i urodziny moje tydzień przed czasem ! Dziękuję i pozdrawiam za pysznego piwnego szampana ! Tyle śmiechy 😀
O! Odnalazł się! 🙂 Pozdrowienia! 😀
Kogo jak kogo, ale nas by nie odnalazł? O nas to już pewnie legenda krąży po mazurach 😀
Kłaniamy się nisko w pas !
Niesłychanie zacni z Was ludzie co nas uraczyliście swoimi specjałami ! Dobre o Was słowo teraz niesie się po Śląsku ! Król jest tylko jeden ! 😉