Po ogromnym sukcesie pierwszej edycji, którego dowodem był choćby wynik plebiscytu „Piwne gwiazdy i czarne dziury”, nie mogłem sobie pozwolić na nieobecność na kolejnym Beer Geek Madness. Oczekiwania były spore, czas więc sprawdzić jak wypadły w zderzeniu z brutalną rzeczywistością.
1. Miejsce
Zaklęte rewiry to miejsce w bardzo dobrej lokalizacji, dobrze skomunikowane z centrum, położone stosunkowo niedaleko dworca głównego. Z racji ładnej pogody wybraliśmy opcję „spacer”, i w ciągu około 30 minut stanęliśmy u bram świątyni piwnej alchemii.
Przed wyjazdem, spore obawy budziła we mnie pojemność lokalu. W końcu zapowiadane przeszło trzy tysiące osób to liczba wzbudzająca respekt z lekką dozą przerażenia, i potrzeba naprawdę sporej przestrzeni, żeby wszystkich pomieścić i zapewnić względną swobodę. Na szczęście pod tym względem Zaklęte rewiry spokojnie dały radę i mimo, że momentami bywało dość ciasno, to nie było żadnego problemu w szybkim znalezieniu dla siebie ustronnego miejsca, nawet siedzącego! Podobnie było z zapleczem sanitarnym. Toalet i kranów było na tyle dużo, że kolejki raczej nie występowały. Większym problemem było znalezienie tych miejsc w gąszczu przejść i korytarzy, przez co, szczególnie na początku imprezy, częstokroć zdarzała się sytuacja, gdzie w jednym miejscu było pełno ludzi, a drugie, tuż obok, świeciło pustkami.
Bo Zaklęte rewiry przy pierwszym kontakcie przypominają istny labirynt. Sam potrzebowałem kilku rund dookoła, aby zacząć w miarę sprawnie poruszać się po terenie Beer Geek Madness. Chociaż tak naprawdę wciąż nie mam pewności, czy udało mi się odwiedzić wszystkie kąty, które były do dyspozycji.
Czymś, na co warto zwrócić uwagę jest znakomity postindustrialny klimat dawnego browaru Hasse. Mnóstwo zakamarków, rozmaitych sal, przejść, schodów, korytarzy, przez które nazwa „Zaklęte rewiry” wydaje się być trafiona w dychę.
2. Organizacja
Przede wszystkim, najważniejsze, że w ogóle była. Z inicjatywy dwóch osób: Daniela i Magdy, powstała impreza na światowym poziomie, zachwycająca przede wszystkim oryginalną formułą, ale również klimatem i pozapiwnymi atrakcjami. Rozmach i ogrom przedsięwzięcia naprawdę robił wrażenie, a znając plany organizatorów, o Beer Geek Madness niedługo będzie głośno także poza Polską.
Jednak żeby nie było za słodko, jako, że nie myli się tylko ten, kto nic nie robi, nie udało się uniknąć drobnych wpadek.
Za jedną z największych uznaję kompletnie nieudany pomysł dystrybucji piw The Alchemist, sztandarowych piw imprezy, dopiero od 21:00. Rozumiem poniekąd koncepcję budowania atmosfery wyczekiwania, pompowanie balona niedostępności, i podsycanie emocji, jednak efekt okazał się być zbliżony do polowania na Crocksy w Lidlu. Przynajmniej jeśli chodzi o bar przy scenie. Myślę, że nie tylko dla mnie kilkadziesiąt minut stania w ścisku napierającego tłumu zdanego na łaskę ochroniarzy było nieco upokarzające. Tym bardziej, że parę godzin wcześniej zapłaciliśmy za tę „przyjemność” niemałą sumę. Zresztą, komentarze wyczekujących osób nie pozostawiały wątpliwości, co sądzą o takim rozwiązaniu. Niepotrzebna strata czasu, nerwów i kilku kropel potu. Na szczęście obyło się bez siniaków. A czy nie prościej i bardziej humanitarnie byłoby rozdysponować te piwa na początku wraz z pakietami, a resztę włączyć do zwykłej sprzedaży w sklepiku i barach Alchemista?
Drugą kwestią, która wzbudziła nieco kontrowersji był fakt, że od mniej więcej 21:30 większość piw była już tylko wspomnieniem, w związku z czym końcówka imprezy polegała głównie na wędrowaniu po Zaklętych rewirach w poszukiwaniu piwa. Przyznam, że ta sytuacja rozwiała moje wątpliwości, czy czekać na afterparty i wracać do Gdańska nad ranem, czy niczym Kopciuszek wymknąć się z balu i zapakować tyłek do Busa minutę przed północą. Trudno tu jednak szukać winy u organizatorów, raczej dopatrywałbym się jej w sukcesie imprezy i pewnym niedoszacowaniu możliwości piwnych zboczeńców.
Poza tymi dwiema kwestiami, organizacyjnie wszystko było na wysokim poziomie. No, może jeszcze warto rozważyć, by oprócz rozdawania mapek, poumieszczać wewnątrz drogowskazy kierujące do strategicznych miejsc, jak toalety, poszczególne sale i punkty sprzedaży żetonów oraz butelek. Warto też zastanowić się nad wydłużeniem czasu trwania imprezy, ale o tym za chwilę.
3. Piwo
Już sam fakt uwarzenia przez kilka polskich browarów wykręconych piw specjalnie na Beer Geek Madness świadczy o jej randze, oryginalności i unikatowości oferty. Gdy jeszcze do tego dorzucimy dwa Święte Graale, Westvletereny XXI wieku, czyli ściągnięte z USA Heady Tooper i Focal Banger z The Alchemist, oraz całkiem interesujący wybór zagranicznych piw butelkowych i beczkowych, otrzymujemy obraz jednego z najciekawiej zaopatrzonych piwnych festiwali w Polsce.
Problem polegał na tym, że tych piw było po prostu mało, przez co trzeba było się uwijać jak w ukropie, aby zdążyć odhaczyć wszystkie zaplanowane pozycje z listy. Kluczowa była dobra strategia, dlatego w pierwszej kolejności udałem się do sklepu, gdzie kupiłem piwa butelkowe, które zamierzałem zabrać ze sobą do domu. Następnie po degustacji kilku najbardziej pożądanych piw polskich, szybko pobiegłem na stoiska zagraniczne, aby tam również zaliczyć to, co najważniejsze. Niestety, po powrocie „do Polski” kilku piw już nie było, ale na szczęście to, na czym najbardziej mi zależało zostało odhaczone wcześniej.
Osobną kwestią jest sama jakość i poziom geekowych piw serwowanych przez polskich rzemieślników, na które sporo osób narzekało. Ale tę kwestię postaram się poruszyć szerzej we wpisie poświęconym wyłącznie piwom spróbowanym na imprezie.
4. Ludzie
Tradycyjnie najmocniejszy punkt programu. BGM to bez wątpienia impreza o największym stężeniu świadomych craftopijców na metr kwadratowy. Mnóstwo znanych i znajomych twarzy z piwnej branży, sporo spotkań, ciepłych słów i piątek przybitych z czytelnikami. Nieprzebrana rzesza miłośników dobrego piwa. Tylko czasu trochę mało…
Mimo sporej rzeszy ludzi, kolejki nie były bardzo duże. Góra kilka minut czekania.
5. Atrakcje okołopiwne
Było ich sporo, ale z racji, że z nich nie korzystałem, z pamięci wymienię tylko piwne prelekcje, koncerty, tatuaże, golibrody i rozmaite wystawy. Niestety czas był mocno ograniczony, więc chcąc zrealizować swoje zakupowo-degustacyjno-towarzyskie plany musiałem im poświęcić niemal 100% uwagi, a resztę atrakcji sobie odpuścić.
I to właśnie czas był największą bolączką imprezy. Jak zawsze leciał nieubłaganie szybko, a przy tym nie było go zbyt wiele. Warto może w przyszłości rozważyć rozszerzenie imprezy do dwóch dni, choć lepszym rozwiązaniem wydaje się być po prostu wcześniejsze jej rozpoczęcie.
Konkludując, mimo drobnych minusów, wyjazd i imprezę uważam za bardzo udane. Wszystko, co sobie zaplanowałem zakupić zakupiłem, co chciałem zdegustować zdegustowałem, towarzysko również było rewelacyjnie, czas na festiwalu spędziłem bardzo przyjemnie, choć niestety nie ze wszystkimi udało mi się zamienić parę słów. Na szczęście kolejna okazja już za dwa tygodnie, w Warszawie.
Podkreślając labirynty Zakletych Rewired, nam nawet nie udało się znaleźć miejsca z butelkami 😀
„świadomych cfaftopijców” – trzymajcie mnie bo poskładam się ze śmiechu hahahah, wy już jesteście tak wszyscy zadufani w sobie że to jest jakaś porażka:)
Świadomych, czyli takich, którzy nie przyszli przypadkiem, przechodząc obok, tylko kupili wejściówkę wiedząc na co się piszą. Nie wiem, co cię tak w tym śmieszy.
Parę drobnych niedoróbek organizacyjnych nie mogą wpłynąć na świetny obraz imprezy. Naprawdę organizatorom można tylko pogratulować, genialna i unikatowa impreza, rewelacyjny klimat miejscówki i oryginalny wybór piwa. Jednocześnie to ostatnie,to też największa wada, bo o 22 nie było już czego próbować, wszystko wyprzedane. Czekanie do północy było zatem dosyć męczące, zwłaszcza że dzień wcześniej większość osób z branży była na ostrym biforze do późnej nocy 😉 Warto było czekać, klimat na dachu wymiatał, jednakże impreza tam pokazala też, że raczej trzecia edycja, przynajmniej w kontekście głównego bohatera, nie dorówna tegorocznej. Piwa z BrauKunstKeller co najwyżej przeciętne, w stylu IPA nasi rzemieślnicy warzą już dużo lepsze piwa. No ale nie piłem jeszcze „drewnianych” piw tego niemieckiego kontraktowca. Może będzie lepiej 🙂
W każdym razie warto było jechac i nie wyobrażam sobie, że mógłbym ominąć kolejną edycję.
Zachowanie beergeeków na beergeek madness faktycznie przypomina chomika z kręcącego się młynka. Run nygga run.