Po pięciu dniach piwnych wojaży na południu Polski powróciłem wreszcie do siebie. Nadszedł więc czas, aby zdać Wam relację z ostatnich dni. Zacznę w kolejności chronologicznej, a więc od sobotniej wizyty w Tyskich Browarach Książęcych.
Zaproszenie do odwiedzenia browaru przyjąłem z zaskoczeniem, ale też i sporą radością, głównie dlatego, że była to dla mnie jedna z nielicznych ostatnio okazji do powrotu w moje rodzinne strony, ale również dlatego, że chociaż wychowałem się kilkadziesiąt kilometrów od Tychów, nigdy wcześniej nie miałem okazji zwiedzić mieszczącego się tam największego browaru w Polsce.
Droga z Torunia do Tychów wiodła przez Katowice (oraz sklep piwny na Mariackiej ;)), gdzie podczas przesiadki na dworcu przypadkowo spotkałem grupkę podążających w tą samą stronę znajomych twarzy, poznanych podczas Piwnego Blog Day w Poznaniu. Dalszą podróż odbyliśmy już w grupie. Po wysiadce na tyskim dworcu, bezzwłocznie udaliśmy się w stronę hotelu, obowiązkowo zahaczając po drodze o Świat piwa. Hotel mieliśmy zlokalizowany dokładnie na przeciwko browaru, więc po krótkiej aklimatyzacji i regeneracji przeszliśmy do głównego punktu programu – wizyty w browarze.
Szczerze mówiąc nie spodziewałem się niczego wyjątkowego po wielkiej fabryce produkującej miliony hektolitrów piwa. Owszem, ogromne tankofermentory mogą robić wrażenie, ale co z tego, skoro w tak wielkim koncernowym skomputeryzowanym zakładzie już dawno nie ma tej prawdziwej „duszy” piwowarstwa. Moje zdziwienie było więc ogromne, kiedy zamiast nowoczesnego industrialnego i bezdusznego molocha zobaczyłem piękne zabytkowe budynki, z których wiele pamięta czasy budowy browaru.
Naszym przewodnikiem był Pan Jacek, wieloletni pracownik browaru, który wykonał swoje zadanie z prawdziwą pasją (czarna peleryna a’la Zorro zrobiła furorę ;)) Trzeba przyznać, że jego zaangażowanie dodawało bardzo dużo wiarygodności jego słowom, pomimo tego, iż co do niektórych można było mieć pewne zastrzeżenia.
W pierwszym etapie wycieczki zwiedziliśmy Tyskie Browarium – muzeum browaru, w którym powitał nas sam książę Jan Hernyk XI Hochberg przemawiając do nas z multimedialnego obrazu. Zaraz potem udaliśmy się do niewielkiej sali projekcyjnej, gdzie obejrzeliśmy 20-minutowy film w technologii 3D, przybliżający historię tyskich browarów. Po filmie podziwialiśmy bardzo ciekawe eksponaty zebrane w muzeum, m.in. najstarsze butelki, kufle, etykiety, kapsle i podkładki. Moje największe zainteresowanie wzbudziła butelka Tyskiego Porteru z późnych lat 90, podkładki z II Wojny Światowej „przebite” pieczęcią przez nazistów oraz pokaźna kolekcja etykiet.
Po wizycie w muzeum udaliśmy się do robiącej naprawdę duże wrażenie, wciąż funkcjonującej, zabytkowej warzelni, gdzie w oparach gotowanego słodu spędziliśmy dosyć dużo czasu.
Następnym przystankiem była podobno niedostępna dla regularnych wycieczek, nieużywana obecnie, stara, zabytkowa słodownia, w której wg Pana Jacka można czasem spotkać „ducha Słodownika”. Parafrazując słynną kwestię z filmu „Chłopaki nie płaczą”, ducha nie było, ale i tak było zajebiście 😉
Również jako nieliczni mieliśmy okazję zejść do podziemi olbrzymich tankofermentorów i zobaczyć, jak niepozornie te wielkie zbiorniki wyglądają od spodu.
Podczas długiego i nastrojowego spaceru wieczorową porą z lampionami w dłoniach zobaczyliśmy jeszcze budkę piwowara, w której ponoć nie może być ani jednego stopnia, ani progu, ażeby piwowar po całym dniu pracy i degustacji mógł o własnych siłach wyjść do domu nie napotykając po drodze żadnych przeszkód.
Ponadto widzieliśmy rampę kolejową, którą cały czas do browaru przyjeżdża słód, smolarnię i bednarnię, w których dawniej naprawiano i smołowano beczki, a także tzw. familoki – mieszkania dla pracowników i ich rodzin. Mijaliśmy także dom kawalera, w którym niegdyś mieszkali młodzi pracownicy browaru, a obecnie urzęduje dyrekcja zakładu.
Niestety nie udało nam sie odwiedzić rozlewni, która tego dnia akurat nie pracowała, więc nie było sensu do niej wchodzić. Co ciekawe, rozlewnia znajduje się po drugiej stronie ruchliwej ulicy, a piwo z tanków leżakowych transportowane jest do niej rurami biegnącymi pod drogą, którą codziennie przejeżdżają tysiące nieświadomych tego faktu kierowców. Można zatem śmiało powiedzieć, że w Tychach jazda samochodem po piwie jest na porządku dziennym. 🙂
Inną ciekawostką jaką przytoczył Pan Jacek jest to, że kiedyś przez browar przebiegała zwykła droga miejska. W tamtym czasie każdy, kto wjeżdżał nią na teran zakładu otrzymywał kufel świeżego piwa, opróżniał go podczas przejazdu przez browar i oddawał przy wyjeździe.
Zmęczeni, głodni i spragnieni, zwiedzanie zakończyliśmy w przybrowarnym pubie, gdzie do północy raczyliśmy się dobrym jedzeniem i odrobinę mniej dobrym piwem, ale za to serwowanym z wielką gracją i namaszczeniem przez Pana Jacka oraz barmana Krystiana. Szkoda jedynie, że piwo nalewane było z butelek, no bo jednak w pubie pod browarem wypadałoby napić się świeżego piwa prosto z tanka lub chociaż beczki. Co do samego piwa, na początek zamówiłem zestaw obowiązkowy, czyli Złote Pszeniczne, Czerwony Lager i Ciemne Łagodne. Pierwsze z nich skrytykowałem dość mocno w jednym z moich pierwszych wpisów na blogu i zdanie to podtrzymuję. Nie uznaję czegoś takiego jak piwo pszeniczne dolnej fermentacji, które smakuje jak zwykły niefiltrowany lager i wypacza u przeciętnego konsumenta pojęcie smaku piwa pszenicznego. Razi mnie to tym bardziej, im bardziej w działaniach marketingowych Książęcego podkreślana jest misja szerzenia edukacji i kultury piwnej wśród Polaków. Czerwony Lager jest piwem tak samo pijalnym i poprawnym, jak nijakim, i poza piękną prezencją nie oferuje niczego ciekawego. Zdecydowanie najlepszym i najbardziej wyrazistym piwem z tej trójki jest Ciemne Łagodne, lekko słodkawe z przyjemną palono-kawową goryczką, dlatego też to właśnie piwo towarzyszyło mi praktycznie do końca wieczoru. Po północy przenieśliśmy się do hotelu, na zupełnie nieoficjalną, ostatnią część naszego spotkania, która trwała jeszcze dobrych kilka godzin.
Po wyprawie do TBK nasuwają mi się dwa wnioski. Jeden smutny, drugi całkiem pozytywny. Pierwszy jest taki, że niestety kawał dobrej histori i tradycji został zmarnotrawiony. Całą produkcję browaru oparto na metodzie HGB, dzięki której w bardzo krótkim czasie można wyprodukować dużą ilość gotowego piwa, które już po 9 dniach trafia do butelek. W skrócie: byle więcej, byle szybciej, byle taniej. Drugi wniosek jest na szczęście bardziej budujący. Cieszy fakt, że przy tak wielkim rozroście zakładu, nie zatracił on swej pierwotnej duszy i nie jest po prostu zwykłą wielką fabryką. Trzeba przyznać, że w kwestii architektury skutecznie udaje się w Tychach pogodzić tradycję z nowoczesnością, co robi naprawdę duże wrażenie. Moja konkluzja jest taka, że zdecydowanie warto odwiedzić Tyskie Browary Książęce i zobaczyć od środka jak funkcjonuje największy browar w Polsce, jednak do produkowanego tam piwa należy mimo wszystko podchodzić z pewną rezerwą.
Na koniec pragnę serdecznie podziękować Tyskim Browarom Książęcym i Marlenie Żukowskiej za zorganizowanie świetnego spotkania, zaproszenie i wspaniałą gościnę, oraz danie mi możliwości odwiedzenia Tychów i spędzenia miłego czasu w fajnym gronie. Dzięki i do zobaczenia! 😉
Pingback: Warzymy PINTĘ! – Małe piwko w Browarze na Jurze | Małe piwko
Jak prosiłeś, grzecznie kopiuję…
Ciekawa relacja, cieszę się, że Ci się w Tychach podobało, tym bardziej, że jak widzę pogoda dopisała.
Miałbym prośbę o potwierdzenie źródła informacji – piszesz, że piwo po 9 dniach trafia do butelek. Zgodnie z tym, co jest mówione podczas wycieczek na produkcję piwa potrzeba ok. 3 tygodnie – dzień na warzenie, dwa tygodnie na fermentację, tydzień na leżakowanie + filtracja i rozlew, dlatego zdziwiłem się, że piszesz o 9 dniach.
Z tego co wiem, również do produkcji całej serii Książęcych nie stosują HGB.
Co prawda post już stary i odgrzewam temat, ale fajnie byłoby dowiedzieć się więcej szczegółów
Dzięki 😉
Przewodnik z dumą mówił o 9 dniach, to pamiętam na pewno. Co do Książęcych, chyba przyznał, że jednak stosują HGB, ale tego na 100% nie mogę potwierdzić, bo to już dość dawno było. 🙂