Przygody w Chmielogrodzie – rozwiązanie konkursu!

Drugi konkurs związany z chmielogrodowymi opowieściami dobiegł końca. Znów dotarło do mnie sporo prac, więc miałem w czym wybierać. Jednak tym razem jedna wybijała się spośród reszty tak znacząco, że postanowiłem przyznać tylko nagrodę główną.

Najciekawszą opowieść przesłał do mnie Makook i to on otrzyma koszulkę Trzypalczastego Goblina, chmielogrodowe szkło, 2 kolekcjonerskie wafle i butelkę Trzypalczastego Goblina – najnowszego piwa Chmielogrodu uwarzonego w Browarze Piwna według mojej receptury, którego premiera odbędzie się 13 lutego w gdańskiej Degustatornii.

No, ale dość już tej reklamy. Zabierajcie się za czytanie zwycięskiej opowieści!

Pierwszy raz

Do Chmielogrodu wędrowałem dłużej niż gdziekolwiek indziej, z każdym krokiem tracąc nadzieję, że spotka mnie tam co dobrego, z każdym dniem coraz bardziej nawykły do trudu marszruty, z tygodnia na tydzień lepiej zżyty z parą dziurawych butów, workiem na ramieniu, kijem w dłoni i wyboistym szlakiem pod nogami.

Trakt wiódł przeważnie zakosem, omijając skwapliwie pola zwaśnionych gospodarzy, kapliczki konkurujących o względy dobrych duchów siół oraz naturalne przeszkody jak gęste bory, mętne jeziora, malownicze uroczyska obowiązkowo upstrzone swojskim deseniem porzuconych odpadków, czy wreszcie zdradliwe mokradła. Sama ścieżka po nieustępliwym dżdżu nader często i chętnie przybierała postać błotnego węża, w którego śliską łuskę z mozołem wgryzały się rozdziawione pyski mego obuwia, a między palcami stóp wyraźnie czułem lepkie mięso glinianego gada. Suchy prowiant skończył się nim nadeszły ulewy, zapas deszczówki doskonale gasił pragnienie, za erzac pożywienia służyły mi zaś zrywane z przydrożnych drzew owoce, leśne jagody, wygrzebane spod mchu korzonki albo i sam mech, który poddany wystarczająco długiemu procesowi przeżuwania potrafił zaskoczyć wcale wyszukanym smakiem.

W tak pięknych okolicznościach przyrody dał znać o sobie pierwotny męski instynkt czyli przyrodzone każdemu z nas kolekcjonerstwo. Z zachowanego w dziewiczym stanie podręcznika dialektyki uczyniłem szybko rozkwitający zielnik, zasuszając i opisując właściwości ciekawszych okazów miejscowej flory. Nie dbałem przy tym o przesadną ścisłość, nie uprawiałem równych grządek systematyki dla jej wartości spekulatywnej, a jedynie dla własnej satysfakcji umocowanej przede wszystkim w zmysłowym doznaniu.

Ogół dotychczasowych znalezisk pozostawał jednak w cieniu mojej miłości największej, a mianowicie syryjskiej latakii. Nabiwszy nią fajkę miałem pewność, że przy pomocy krzesiwa powrócę do snu na jawie, do spowitego aromatyczną mgiełką raju, w którym zacierają się ostre kontury świata, a równocześnie każdy detal zyskuje błogą jednoznaczność. Wystawiony na próbę wędrówki, szanowałem skromne zasoby tytoniu nie wierząc nawet przez chwilę, bym kiedykolwiek odnalazł coś o zbliżonej mocy oddziaływania. Wyszedłem właśnie z lasu, droga schodziła nieco niżej i skręcała w lewo, a na południe od niej kłębiło się zbite, rzekłbyś rzucone niedbale z niebios zielsko, zrazu kładąc się na gruncie, lecz znalazłszy oparcie wśród pobliskich drzew, pnące się żwawo i zachłannie po nich ku niebu, ku słońcu i życiu, wciąż wijąc się w prawo.

Zaintrygowany zerwałem jasnozieloną szyszkę, powąchałem nieśmiało raz i drugi, w końcu roztarłem w dłoniach. Poczułem dreszcz podniecenia, a zaraz po nim wznoszący jak morska fala spokój. Musi to być silny czar lub złowroga trucizna w kusząco niewinnej oprawie skoro odbiera bez mała rozum, a całkiem plącze mowę, pomyślałem tak jasno na ile tylko się dało i schowałem skarb do kieszeni.

Ruszyłem dalej, by minąwszy jeszcze sześć lub siedem zakrętów, ujrzeć w dole miasto, którego nie było na mapie Pieszego Zbawcy, rekomendowanej obywatelom Księstwa przez wiodącego wydawcę cudzoziemskich bedekerów. Zapadał już zmrok, gdy dotarłem ze swymi zagadkami do opuszczonych rogatek. Urzędnicy kończą dyżur o piętnastej – przyszło mi na myśl – zasięgnę języka przy bramie, ale i tam nie natknąłem się na wartownika, ani jego ślad, nie licząc zawieszonego na gwoździu szyszaka, w którym stacjonowało w najlepsze jakoweś ptactwo.

Za pozostawionymi samym sobie murami, zdumiał mnie brak żebraków, rzezimieszków i ulicznic, który to inwentarz stanowi jak mniemam warunek konieczny istnienia tkanki miejskiej bez względu na położenie geograficzne. Domyślałem się, że wszystkie te elementy korzystają aktualnie z dobrodziejstw zadaszenia i jedyne, czego potrzebuję to właściwy adres. Nie byłem tak naiwny, by ufać w łut szczęścia i szukać po omacku, ani tak zdesperowany, by koczować całą noc pod wrotami informacji turystycznej, której szyld dyndał na łańcuchu lekko poskrzypując i prezentując w świetle księżyca dumnie rozpiętą pajęczynę. Bezradny przystąpiłem do odwrotu, lecz w tej właśnie chwili z uliczki ciemniejszej od pozostałych wystrzelił jak z procy niezidentyfikowany osobnik i całym ciężarem swej dłoni opadł na moje ramię.

– Stój! – huknął basem, aż przeszył mnie rezonans od paznokci po przełyk – Ktoś ty? – warknął jakby milej.

– Aaaeeeyyyyaaa – zacząłem pełnym zdaniem.

– Gadajże składnie, u licha! – zachęcił, obracając mnie w stronę tarczy miesiąca, by dojrzeć mą twarz.

– Rrraz… – użyłem jednej spośród bogatej kolekcji znanych mi monosylab, choć sens tego użycia pozostaje nieodgadniony po dzień dzisiejszy i tak też musiał zostać odebrany wówczas.

– Ożeż ty! – wycedził i szarpnął uczepiwszy się mojego płaszcza – Nie udawaj idioty! – zagrzmiał spod przepony, wzbudzając tym razem drżenie moich podzespołów od obu zatok czołowych przez lewy kanalik łzowy, aż po napletek.

– Nie wiem! – krzyknąłem z rozpaczy, odpowiadając raczej sobie samemu skąd taki, a nie inny kierunek obrała reakcja somatyczna wywołana słowami nieznajomego, niż w odzewie na jego poruczenia.

– Prawidłowa odpowiedź! – pochwalił mnie niespodziewanie, jego ton oraz uścisk złagodniały, a lico pokraśniało chyba, choć brak światła każe zaliczyć ów wniosek w poczet domysłów, a nie spostrzeżeń – Choćbyś i spadł z byka, z jelenia nie zlecisz. Zapraszam na łowy młodzieniaszku, hły, hły… – szarpnął mnie za rękę i poprowadził przez labirynt wąskich przejść, aż w końcu stanęliśmy przed rozświetlonymi oknami budynku, z którego wnętrz dobiegał radosny gwar – No, jak tam u ciebie z fechtunkiem? – szturchnął mnie, podniósł brwi i uczynił znaczący gest w okolicy swego krocza.

– Mam pytanie. – oprzytomniałem, ośmielony wesołą pieśnią – Mogę?

– Pytaj pisklaku, pytaj. – zezwolił, przystając w progu, by przepuścić białogłowę prowadzącą półprzytomnego towarzysza.

– Co to jest? – wyjąłem z kieszeni najświeższy eksponat mojej kolekcji – I co to za miasto? – dodałem.

– To? – wskazał swym krzepkim paluchem – To jest chmiel… – pogładził leniwie swą przystrzyżoną brodę.

– Czyli dotarłem do Chmielogrodu? – przerwałem.

– Ta, a najważniejsze, że jest z tobą… – mówiąc to wciągnął mnie do środka.

– R U B A S Z N Y      K R A S N O L U D!!! – wrzasnął na powitanie tłum zgromadzonych, wyłączając tych którzy zostali już wcześniej wyłączeni, ale i oni uśmiechnęli się przez sen.

TW Jeleń

Wnętrze karczmy wydawało się rozdęte jak trzewia cierpiącego na wzdęcie wieloryba. Mimo to zdołaliśmy się tam zmieścić, a nawet zainstalować przy jednej z węższych ław. Rubaszny Krasnolud był bez dwóch zdań mistrzem torowania drogi pomiędzy podpitymi kreaturami wszelkiej maści, o jego unikach warto napisać osobny rozdział, zaś jego sprytu, a wręcz daru przewidywania kto i gdzie zwolni miejsce, by tylko wyjść za potrzebą lub definitywnie zakończyć wieczór nie pomieściłaby i obfita księga. O jego taktyce wobec płci pięknej mógłbym popełnić wielotomowy leksykon, ledwie dotykając tematu. Posadził mnie, a po chwili wrócił niosąc dwa naczynia wypełnione po brzegi, a nawet bardziej, bo unosiła się nad nimi wysoka czapa kremowego puchu.

– Pij i opowiadaj, co cię sprowadza w te strony? – rzekł szybko, po czym zanurzył wąs w puchu i zdrowo siorbnął.

– Szukam Nawiedzonego Bakałarza. Ciotka dała mi list do niego, chce by udzielił mi korepetycji. Jestem jego wnukiem. – odpowiedziałem i dmuchnąłem w stronę naczynia, chcąc sprawdzić, co kryje się pod tą fantazyjną pościelą.

– Wnukiem? – Rubaszny przełknął kolejny łyk – Myślałem, że jest kawalerem. I że jest młodszy, ale to pewno sprawka tych jego mazi. – znów przepił – Ciągle mi podtyka jakieś specyfiki. Na porost włosów w nosie i na plecach, na usztywnienie brody i zwiotczenie pachwin, na glisty po kebabach, na wiatry po spółkowaniu… – wyliczał na palcach jednej ręki, po czym machnął drugą i wypił do dna.

– Ciotecznym albo raczej stryjecznym… wnukiem. – dopowiedziałem i skosztowałem napoju. Był inny od wszystkiego, co piłem wcześniej. Intrygujący, smaczny i pełen chmielu! – O w mordę! To to! – z zachwytu zapomniałem, że „to” nazywa się chmiel.

– Dajmy spokój genealogii – skrzywił się i wywalił jęzor – To dobre dla twojego wuja, choć relacja koicji ma istotnie swoją głębię, hły, hły – rubasznie otarł nos, rozejrzał się po sali, szukając czegoś wzrokiem, a gdy to znalazł, ciągnął dalej – Niestety, z tego co widzę stryj cię dziś nie przyjmie i nauk nie udzieli, poza tą chyba tylko, by nie upijać się do nieprzytomności. Nie martw się jednak – mrugnął porozumiewawczo – Ten wieczór spędzisz na prawdziwych korepetycjach – uderzył się w pierś – A ja będę twoim profesorem i ręczę, że przez najbliższe miesiące nie posiądziesz tak gruntownej wiedzy jak dziś!

– Dziękuję. – podziękowałem z dobrego serca, unosząc lekko naczynie i przepijając zdrowie samozwańczego nauczyciela.

– Nie ma za co… już nie ma… – sapnął omiatając ponurym wzrokiem pusty przedmiot, w którym nie tak dawno pyszniła się pulchna piana. – Oto twój plan zajęć, kawalerze. Nim przejdziemy do praktyki, należy nam się łyk… teorii, a ona nie lubi wchodzić na sucho… – chrząknął dla dodania powagi swemu wywodowi i kontynuował – Teraz dobrze to sobie przetraw, ja udam się w tym czasie po posiłki i zaczniemy z kopyra…

– Z kopyta. – poprawiłem.

– Jak wolisz. – zgodził się i ruszył w niełatwą drogę ku karczmarzowi, na którego w owym czasie nacierano z co najmniej trzech stron, grupowo i w pojedynkę, przy czym równowaga sił rozkładała się dość proporcjonalnie, bo zespołowo walczyły najczęściej krasnoludy, zaś solowe ataki przypuszczał olbrzym oraz troll.

Delektowałem się kolejnym łykiem, gdy okazał się ostatnim, a na dodatek dużo mniejszym od tych, do jakich zdążyłem już przywyknąć. Pierwsza myśl – strach, druga – żal, trzecia – głód. Wymizerowany w podróży dopiero teraz odnalazłem nos na swoim miejscu czyli na tropie licznych smakołyków serwowanych w tym przybytku. Od zmieszanych woni mięs, kapusty i przypraw zakręciło mi się w głowie. Próbowałem oderwać się od stołu, lecz bezwładnie opadłem z powrotem na ławę. Rubaszny Krasnolud stał tuż obok i kładł misę opiekanych żeberek przede mną.

– Jedz, syć ciało i odzyskuj wigor, gdyż wystawiony będzie na próbę jeszcze tej nocy. – siadł za stołem, wypychając przy tym któregoś z poległych nieco dalej biesiadników i czyniąc przy sobie wolne miejsce – A jako uznany korepetytor o wyrobionej reputacji nie mam ochoty wstydzić się za twą ewentualną niemoc. – uśmiechnął się tak szeroko i szczerze, że rodzony ojciec nie zdobyłby się na większą serdeczność wobec syna. – Koniec żartów, pora zmierzyć się z czymś, co przekracza pojęcie Pieszego Zbawcy… – to mówiąc spojrzał mi prosto w oczy, po czym położył na stole moją mapę.

– To chyba należy do ciebie, chłopczyku – ktoś stojący za mną odezwał się lodowatym tonem.

Tym razem odpowiedzią był jedynie zwyczajowy ścisk w żołądku i lekkie rozczarowanie, że pojawia się akurat w obliczu soczystych żeberek. Chciałem coś powiedzieć, ale potrzebny był mi łyk pieniącej się cieczy. Krasnolud natychmiast zrozumiał o co chodzi.

– Nie będziemy go maglować o suchym pysku. – spojrzał na właściciela zimnego głosu, który wyszedł zza moich pleców i położył na stole drewnianą podłużną tacę, na której ustawiono sześć mniejszych szklanek, wypełnionych napojem z pianką. Każdy w innym kolorze od słomkowego po nieprzejrzyście czarny. Zamarłem. Pierwsza myśl – tortury, druga – trucizna, trzecia – strach.

– Nie będziemy. Nie jesteśmy potworami. – zgodził się nieznajomy i siadł obok krasnoluda. – Jedz i pij, ze swej strony polecam na początek trzecią od prawej, która z twojej strony jest po prawej czwarta. – wskazał na tacę.

Posłusznie wypiłem.

– Teraz skosztuj mięsa. – zaproponował.

Posłusznie skosztowałem.

– A teraz popij tym samym. – podpowiedział.

obrazek tytułowy to screen z filmu „Władca pierścieni” – scena z Gospody pod Brykającym Kucykiem

Bartosz Nowak View more

Jeśli spodobał Ci się mój tekst, podziel się nim ze znajomymi, poprzez jeden z kanałów powyżej.
Będzie to dla mnie świetna nagroda i motywacja do dalszej pracy.
Aby być na bieżąco z kolejnymi wpisami, daj mi suba! :)
Znajdziesz mnie m.in. na facebooku i twitterze:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *